Wstęp
Charakterystyka
Kopalnia w liczbach
Historia
Przed budową
Decyzja i projekt
Głębienie szybów
Budowa obiektów
Udostępnianie złoża
Fedrowanie
Likwidacja
Galeria
Artykuły
Kolej na kopalni
Geologia złoża
Budowniczowie
Zakład przeróbczy
Wspomnienia
Literatura
Tak wyglądał 'Morcinek' z mojego pokoju na pierwszym piętrze w 1988 r.
Widok z DG II, gdzie mieszkałem
Po pierwszym urlopie w czerwcu 1987
Zdjęcie pamiątkowe z okresu strajku
Zdjęcie pamiątkowe z okresu strajku
Oryginalny proporczyk KWK Morcinek
Oryginalny proporczyk KWK Morcinek
Przerobiony przeze mnie proporczyk
Zaproszenie na karczmę 1988 r.
Zaproszenie na karczmę 1988 r.
Pamiątki z Morcinka
Węgiel kulisty z Morcinka
Z hajerami w karczmie piwnej
Zdjęcie współczesne
Wspomnienia z Morcinka

Pracę w Kaczycach a dokładniej w KWK Morcinek zacząłem 9 kwietnia 1987 roku, a to za sprawą kolegi z okolicy Szczecina, który wcześniej tam pracował i udało mu się mnie namówić. Jednak na początku nic nie wskazywało na to, że tam zostanę. Przyjechałem z Gdańska gdzie całe życie mieszkam z zamiarem zatrudnienia się w charakterze elektryka, ale w kadrach usłyszałem, że nie ma przyjęć elektryków. Skoro nie było możliwe być elektrykiem to po dłuższym namyśle zgodziłem się na przyjęcie jako pomoc dołowa. Wtedy zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, co to za praca. Dla chłopaka z nad morza ze średnim wykształceniem praca w przygotówkach, GRP (górnicze roboty przygotowawcze) polegająca między innymi na pogłębianiu spągu, czyli operowaniu kilofem i łopatą pod ziemią była jak harówa w jakimś obozie pracy. Jednak moja praca na tym oddziale nie trwała długo, bo po miesiącu przeniosłem się do oddziału TM (Techniczno - Maszynowy), gdzie byłem elektrykiem w transporcie. Po pół roku od mojego przyjęcia w Morcinku zapotrzebowanie na ludzi do pracy na dole było tak duże, że wywieszano olbrzymie bilbordy z ogłoszeniem, że każdy kto przyprowadzi kandydata do pracy, który będzie pracował jakiś tam czas otrzyma 500 zł. Jednak tych przyjęć z początku mojego pobytu nie było tak dużo. Z czasem jednak przyjeżdżali chłopaki z całej Polski w grupkach po trzech lub czterech. Zdecydowanie więcej ludzi się przyjmowało, niż się zwalniało. Naprawdę, niewielu odeszło przez te dwa lata w których pracowałem. Trzeba też wiedzieć, że na Morcinku pracowali ludzie którzy wcześniej pracowali w innych kopalniach i dlatego w naszych rozmowach czasem porównywali jak było tam a jak jest tu.

Przed zjazdem, każdy mógł sobie nalać do pojemnika zimny napój, najczęściej o smaku zbliżonym do pomarańczowego. Ja miałem pojemnik pięciolitrowy, a i to czasem było za mało, ponieważ w niektórych przodkach temperatura znacznie przekraczała 30 stopni.

Z czasem byłem coraz bardziej zadowolony, bo przyjeżdżali chłopaki z którymi potrafiłem się dobrze rozumieć, a to było ważne chcąc spokojnie mieszkać i układać sobie wspólny czas w hotelu.

Kiedy w czerwcu 1987 roku zbliżała się wizyta papieża w Gdańsku, oczywistą dla mnie rzeczą było, że chcę tam być. Kiedy powiedziałem przełożonemu a był nim sztygar Orszulik, że chcę urlop to usłyszałem od niego, że wszystkie urlopy na czas wizyty papieża w Polsce są wstrzymane, wtedy stanowczo powiedziałem, że mnie w Kaczycach nic nie trzyma, kończę pracę i wracam do domu. No i zaczęła się dyskusja, ale dla mnie nie było żadnej dyskusji, albo urlop albo zwalniam się. Następnego dnia usłyszałem, że dostałem zgodę na tygodniowy urlop i tak po dwóch miesiącach pracy na Morcinku przyjechałem do domu na pierwszy urlop.

W tamtym okresie zaczął się coraz większy napływ młodych ludzi z całej Polski. Zdecydowana większość chłopaków przyjeżdżała tam w celu odrobienia wojska i oni byli kierowani przede wszystkim do pracy na dole, ale byli też i tacy, którzy przyjeżdżali w celu zdobycia mieszkania, tak jak mój współlokator z pokoju hotelowego. Ja byłem tam tylko i wyłącznie z powodów zarobkowych, bo jak wieść głosiła w górnictwie się dobrze zarabiało. Rzeczywiście, moje zarobki na Morcinku w porównaniu z tym co zarabiałem w Gdańsku były trzykrotnie wyższe, choć trzeba było przepracować wszystkie soboty i czasem jakąś niedzielę. Zdecydowana większość pracujących na dole to byli ludzie bardzo młodzi, może dlatego w naszym oddziale była wspaniała atmosfera, gdzie było ok 30 osób na pierwszej zmanie. Sztygarów też mieliśmy fajnych gości, sztygar Orszulik, Foltyn, czy Kastelik z Gdyni, co też dla mnie było zaskoczeniem, byli bardzo w porządku.

Jesienią 1987 r. zostałem skierowany na dwutygodniowy kurs elektryków w Jastrzębiu w celu zdobycia uprawnień, a od stycznia do lutego 1988 r. kopalnia wysłała mnie na pięciotygodniowy kurs do Zabrza w celu podwyższenia kwalifikacji, po czym zostałem samodzielnym elektrykiem na przodku a czasem na ścianie A2, A3 albo A4.

Na ścianie nie było źle jak mówili, było to najbezpieczniejsze miejsce na dole. Sekcje hydrauliczne miały może 2 m wysokości, sama ściana była znacznie wyższa i było tam bardzo głośno od kombajnu. Ściany były dość strome. Nie lubiłem tam chodzić, ze względu na ten hałas, natomiast dobrze się czułem na przodku. Jeśli chodzi o przodki, to średnio był postęp przodka 7 - 9 obudów na szychtę, nie jest to dużo biorąc pod uwagę, że w latach wcześniejszych postęp taki wynosił 12 - 14 a nawet więcej obudów i to chyba ze względu na dążenie do uruchomienia pierwszej ściany. Jak mówili niektórzy, "to byli zajechańcy".

Morcinek był kopalnią metanową z IV kategorią zagrożenia, taka informacja wisiała przed wejściem na kopalnię. Metanomierze które wisiały pod stropem w przodkach były podłączone do systemu zasilania kombajnu i jeśli pomiar stężenia metanu był wysoki, kombajn i wszystkie inne urządzenia elektryczne w przodku były automatycznie wyłączane. Oprócz tego, co jakiś czas do przodka przychodził metaniarz i swoim miernikiem robił pomiar metanu. Kiedy byłem elektrykiem na przodku, również taki miernik do pomiaru metanu miałem. Czasem miałem wrażenie, że metanomierze pod stropem mogły być mostkowane, tzn. w żaden sposób nie zabezpieczały przed zagrożeniem. Były sytuacje które na to wskazywały. Mogłem sprawdzać metan i wiedziałem, kiedy kombajn powinien zostać wyłączony a kiedy nie. Wszystkim zarządzał dyspozytor z góry i musiał o tym wiedzieć. Dla niego najważniejszy był postęp i wydobycie, dlatego w głośniku słychać było: "Fedrować, fedrować!". W przypadku kiedy kombajn został wyłączony przez metanomierz pod stropem, dyspozytor informował, że mamy wysoki metan i trzeba poczekać i wtedy dyspozytor był bardzo nerwowy. To najczęściej się działo w odległych przodkach, gdzie ciśnienie nawiewanego powietrza przez lutnie było bardzo słabe. W takich sytuacjach byłem kilka razy. Pamiętam pożar, gdzie ratownicy zamurowywali część chodnika i budowali tamy by zgasł tlący się węgiel. Kilka tygodni to trwało, zanim to zgasło.

Poza zjazdami na 800 i 950 m miałem też okazję dwukrotnie zjechać na 1100 m w kuble, który wisiał na jednej linie, przy opowieściach starszych hajerów o tym, jak kiedyś lina przerdzewiała i się urwała. Te opowieści sprawiały, że nie za bardzo chciało się tam zjeżdżać. To był szyb III z nie dużą wieżą szybową, która bardziej przypominała duży indiański szałas, niż szyb górniczy. Nie przypominam sobie, żeby wtedy była ta charakterystyczna wieża szybowa z dwoma kołami w pionie. Na zjazd przechodziło się przy napędzie z bębnami na których były nawinięte liny, kilometr liny na bębnie to robiło wrażenie. Szyb najwyraźniej wciąż był w budowie. W tym szybie były dwa kubły, większy chyba na 10 osób i mniejszy na 6 osób. Do kubła wchodziło się po drabinie, następnie kubeł podciągany był do góry, otwierała się śluza, a po zjechaniu jakiegoś niedużego odcinka zamykała się górna śluza i poniżej otwierała się następna. W szybie była mgła i prócz tej mgły nic po drodze nie było widać. Pamiętam jak świeciłem lampą poza kubeł, byłem ciekawy jak wygląda budowa takiego szybu, ale promień światła zatrzymywał się zaraz za krawędzią kubła, niczym w mleku, dopiero przed samym końcem na poziomie 1100 m mgły nie było. Tam zjeżdżali przede wszystkim górnicy strzałowi, ponieważ chodnik na dole w większości był z kamienia, więc drążyli go za pomocą wysadzania.

Wtedy po raz pierwszy widziałem jak to wygląda. Mogłem zobaczyć jak wygląda wiercenie, zakładanie ładunków wybuchowych, potem rozciąganie kabla i trzeba było się schować gdzieś za zakrętem na czas wybuchu. Po takiej eksplozji trzeba było odczekać, aż dym z całym tym pyłem i gazem wyleci szybem do góry. Ja podłączałem tam KWS-a (kopalniany wyłącznik stycznikowy) i zakładałem z kolegą oświetlenie.

Były też wyjątkowo nieprzewidziane sytuacje tak jak pewnego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy po pierwszej zmianie na powierzchnię. Zjazd czy wyjazd z ludźmi z 800 m trwał 3 minuty i mniej więcej w połowie drogi podczas takiego wyjazdu szola stanęła i gwałtownie zaczęła spadać w dół, lecieliśmy tak chyba kilka sekund nabierając bardzo dużej prędkości, po czym szola raptownie zahamowała. Nie stanęła jednak w miejscu, bo liny maksymalnie się naciągnęły w efekcie ostrego wyhamowania i szola wystrzeliła jak z procy w górę, po czym bezwładnie spadała. Bujaliśmy się jak na gumie w górę i w dół jakąś chwilę zanim ustabilizowała się i zatrzymała. Staliśmy tak przez kilka minut, po czym powoli ruszyliśmy. Wszyscy byliśmy mocno przestraszeni, nikt nie wiedział co się stało? Podczas tego szybkiego spadania ktoś w szoli piętro wyżej strasznie krzyczał, to był przerażający krzyk strachu. Pamiętam jak na początku tego spadania byłem przekonany, że musi zadziałać hamulec bezpieczeństwa, ale po następnych sekundach serce waliło już mocno, żołądek podskoczył do samego gardła i ogromy strach, ponieważ żadnego hamowania nie było a do tego ten krzyk i ta prędkość. Przez głowę przeleciała mi taka myśl, dlaczego nie ma żadnego hamowania bezpieczeństwa, choćby na zasadzie działania siły odśrodkowej? Każda normalna winda posiada zabezpieczenie, które przy przekroczeniu jakiejś prędkości w dół zadziała mechaniczna blokada kabiny na zasadzie siły odśrodkowej, a tu nic takiego nie ma. Widać, że w szybach są inne rozwiązania. Tak, wtedy naprawdę najedliśmy się strachu. Po wyjeździe pytaliśmy, co się stało? Koś powiedział, że wysiadło zasilanie a rezerwowe się nie załączyło, stąd ta sytuacja ze spadającą szolą. Nie wiem w jaki sposób zatrzymała się szola, kto i co zrobił, ale spory kawał drogi w dół przy ogromnej prędkości pokonaliśmy, choć trudno mi powiedzieć ile to mogło być? Nawet jako elektryk nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to możliwe, że w razie braku zasilania szola tak długo spada i nawet nie ma mechanicznej blokady. Teraz przy każdej jakiejś nieprzewidzianej sytuacji w windzie przypomina mi się tamta historia. Nikomu wtedy nie było wesoło, a było nas w szoli chyba 80 osób, ponieważ każda szola miała 4 piętra, gdzie na każdym piętrze mieściło się 20 osób.

Jeden jedyny raz, zostałem wysłany przez sztygara do pomocy na warsztat elektryczny na powierzchni i nie mogłem sobie tam znaleźć miejsca, więcej nie chciałem zostawać na powierzchni, tak mni ciągnęło na dół. Bardzo mało chodziłem po terenie kopalni. Kopalnia zajmowała bardzo duży obszar i nie było potrzeby chodzić tam. Przez cały okres mojego pobytu, mówiło się, że kopalnia czeka na uruchomienie zakładu przeróbczego który był w budowie, bo wtedy jej sytuacja finansowa miała się poprawić i wszyscy na to bardzo liczyli. Często słyszałem, że wydobycie w Morcinku jest nieopłacalne, ponieważ kopalnię pożerają inwestycje, które nie mogą się zwrócić.

Najbardziej zaskakującym zjawiskiem dla mnie po pierwszych zjazdach były zwyczaje przed wyjazdem. Już pół godziny przed wyjazdem chłopaki ustawiali się w zakratowanym wąskim przejściu przed zamkniętą bramką na podszybiu, oczywiście, jak żaden biały nie gonił, bo to była zbyt wczesna pora by ustawiać się w kolejce na wyjazd. Ale jak już ustawiło się tyle osób, że zajmowali całą długość okratowanego przejścia to wystarczyło, że ktoś z tyłu krzyknął: "pociś!" to wszyscy z tyłu tak napierali, tak cisnęli do przodu, że ci co stali przed zamkniętą bramką, od ścisku po prostu się dusili. Co chwilę ktoś krzyczał: "pociś!". Przepychali się tak przez ok. 15 minut aż do otwarcia bramki. Bramka otwierana była o godzinie 14 i wtedy zaczynało się jeszcze większe przepychanie przez bramkę, bo każdy chciał pierwszym kursem wyjechać. Wszyscy pchali się dosłownie na złamanie karku, wszystko fruwało, kości trzeszczały, krzyk, ścisk, niektórzy nawet nie dotykali ziemi nogami, tak ich napierający tłum niósł. Sygnalista odliczał 20 osób i walczył z naporem ludzi, żeby zamknąć bramkę. Często musiał mu ktoś z dozoru pomagać, bo sam nie mógł zamknąć bramki, tak napierali. Tak było codziennie i w pierwszych dniach mnie to przerażało, ale potem sam chętnie uczestniczyłem w tym pociskaniu, bo mieliśmy z tego niezły ubaw. To była fajna rozrywka na koniec szychty. Po takim przejściu czy przepchnięciu przez bramkę, dopiero można było złapać trochę powietrza, bo to było jak przepuszczenie przez magiel.

Miałem w Kaczycach aparat fotograficzny, jednak wszędzie wisiały tablice z zakazem fotografowania, poza tym strefa nadgraniczna, więc na zewnątrz nie robiłem zbytnio zdjęć, bo i tak bez tego miałem dość problemów z ormowcami, którzy wszędzie się kręcili. Ponieważ nigdy nie pracowałem w innej kopalni, więc nie mam możliwości porównania, ale widać było, że cała organizacja jest tam dobrze rozplanowana, przejście z nadszybia przez markownię, lampownię do szatni i łaźni. Biura też były usytuowane po drodze do wyjścia, tak więc nie można było narzekać. Na dworcu autobusowym było chyba 29 przystanków dla przewozów pracowniczych i większość autobusów przyjeżdżających miała komplet ludzi. Może te, które dojeżdżały naprawdę z daleka jak z Bielska-Białej, nie były pełne. Wygodne było to, że przewozem pracowniczym o godz. 15 można było wydostać się z Kaczyc jadąc do domu np. na urlop.

Mało kto wiedział, że kopalnia Morcinek miała do dyspozycji jeden pokój w ośrodku wczasowym w zameczku w Wiśle. Udało mi się dostać skierowanie i tam pojechać z dziewczyną w połowie lipca 1989 r. na dwu tygodniowe wczasy i w taki sposób zakończyłem swój pobyt na Śląsku cieszyńskim. Po ponad dwóch latach pracy w Kaczycach stwierdziłem, że moja kariera na Morcinku się kończy i 31 lipca 1989 r. zakończyłem pracę. Chciałem wracać nad morze, bo już coraz bardziej zacząłem tęsknić za wszystkim co wcześniej zostawiłem. Nigdy nie żałowałem, że wyjechałem z Kaczyc. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem kiedy kopalnię Morcinek likwidują. U nas takich wiadomości nie było, a ja zbytnio się tym nie interesowałem. Dziś można kliknąć jakiś temat w internecie i wszystko wiadomo, ale wtedy nie. Z chłopakami z hotelu utrzymywałem jeszcze kontakt do końca 89r. po czym ten kontakt też się urwał. Czasem przypominałem sobie tą moją pracę, na którą kiedy byłem elektrykiem nie mogłem narzekać. Nie zawsze było łatwo, ale fajni ludzie i świadomość, że jest to tylko czasowy wyjazd sprawiała, że nie narzekałem. 1 sierpnia 1989 r. wyjechałem do domu.

Strajk

10 sierpnia 1988 r. w kopalni zaczął się strajk. Pamiętam jak wyjechałem na powierzchnię z międzyzmiany ok. 8 rano, choć już na dole byłem bardzo zdziwiony, dlaczego nikt nie zjechał na ranną zmianę. Po wyjeździe nawet nie poszedłem do szatni się przebrać, tylko zaraz pobiegłem na cechownię zobaczyć co się dzieje, a tam pełno ludzi i nikt nie szedł na zjazd. Usłyszałem, że jest strajk. Dla mnie oczywistym było, że nie mogę być tylko biernym uczestnikiem, ale muszę coś robić, dlatego zakręciłem się przy komitecie strajkowym, który był już wybrany, a przewodniczącym był Andrzej Andrzejczak z mechanicznego. Z czasem wraz z kolegą z oddziału zajmowałem się ustawianiem ludzi na wartach w celu ochrony kopalni przed ewentualnymi prowokacjami czy dostawaniu się na teren kopalni osób z zewnątrz. Pamiętam na początku strajku te targi, czy obsługa odwadniania kopalni ma zjechać na dół czy nie, a chodziło o to, że nasz komitet strajkowy obawiał się, że jeśli obsługa odwadniania kopalni zjedzie, to w środkach masowego przekazu powiedzą, że Morcinek do strajku nie przystąpił. Z tego co pamiętam po długich dyskusjach obsługa pomp zjechała.

Dokładnie nie pamiętam, jakie były podstawowe postulaty, zdaje się, że chodziło o podwyżkę wynagrodzeń. Z tego co kojarzę, to dyrekcja zgodziła się na jakąś tam podwyżkę, ale komitet strajkowy strajku nie zakończył. Były momenty, że ludzie byli zdezorientowani, ponieważ na podwyżkę wynagrodzeń dyrekcja się zgodziła, ale tego było mało. Doszło jeszcze żądanie zalegalizowania "Solidarności" i co do tego, ludzie nie byli zgodni, chyba się bali i stąd tyle ludzi uciekło ze strajku.

Można powiedzieć, że te 8 dni to była prawdziwa sielanka, a gorące lato temu sprzyjało. Ludzie opalali się na dachu budynku, gdzie była cechownia, a okoliczna ludność jak i rodziny, które przyjeżdżały do strajkujących nazwozili nam tyle jedzenia i picia, że trudno było uwierzyć, że w Polsce jest bieda. Do nas, chłopaków mieszkających w domach górnika nikt nie przyjeżdżał, bo nie dość, że daleko, to było to zbyt niebezpieczne, a mimo to żyliśmy jak przysłowiowe pączki w maśle.

Pamiętam, kiedy jeździłem na urlopy do domu, to czasem na dworcach czy to w Bielsku-Białej czy w Katowicach miałem rewizję bagażu. Kiedyś będąc na dworcu w Bielsku-Białej miałem w bagażu trochę materiałów solidarnościowych: ulotki, zdjęcia i inne pamiątki i trafiłem na rewizję. Żołądek miałem w gardle i w sekundzie byłem mokry, kiedy milicjant przewracał rzeczy w mojej torbie, na szczęście robił to mało dokładnie i nic nie znalazł, wszystko było w drugim dnie torby.

Niestety, czas strajku to nie tylko sielanka, również czas nerwów i stresu. W jakimś stopniu przyczynił się do tego wieczorny dziennik telewizyjny. Biuro komitetu strajkowego było w biurze działu TM i tam był telewizor. Najczęściej kilkunastu z nas oglądało wieczorne wiadomości, gdzie bez przerwy straszyli, że strajki są nielegalne, że już sądy i prokuratury się tym zajmują i takie tam strachy, a to na ludziach robiło wrażenie i też z tego powodu wielu uciekało ze strajku. Było też hasło, żeby nie oglądać dziennika telewizyjnego. Nie ma się co dziwić ludziom którzy przyjechali tam dla mieszkania albo odpracować wojsko i ze strachu uciekali, ale ja byłem zły na takie zachowania, później zrodziło to w nas podziały. Na kopalni z każdym dniem było nas coraz mniej. Z czasem ludzie zaczęli mówić, że strajk staje się polityczny, rozprawiali, że chodzi o obalenie komuny a tego się bardzo bali, tym bardziej jak się dowiedzieli, że Andrzejczak należy do KPN-u. Ludzie zgłaszali się na warty i korzystając z możliwości uciekali w biały dzień, w ubraniach roboczych skacząc przez płot albo uciekając jakąś dziurą w płocie.

Pamiętam jak oglądaliśmy wieczorne wiadomości, zdaje się że to była niedziela, bo w tym dniu było dużo ludzi pod kopalnią w odwiedziny, kiedy w dzienniku telewizyjnym pokazali scenę jak jakaś kobieta skacze na płot i głośno płacze krzycząc: "Oddajcie mi męża! dlaczego go trzymacie ?! oddajcie mi męża! wracaj do domu!". Nie pamiętam, jakie imię tego męża wtedy padło, chyba Władek, to był bardzo głośny histeryczny płacz i krzyk tej kobiety. Cała ta scena miała miejsce właśnie na bramie Morcinka. Pamiętam jak mąż tej kobiety w tym dniu oglądał z nami wieczorne wiadomości i powiedział takie słowa: "Czego się drzesz babo? Przecież mnie tu nikt nie trzyma!".Wtedy zobaczyłem chyba po raz pierwszy tak wyraźnie, na czym polega manipulacja telewizji. Wmawiano społeczeństwu, że ludzie są trzymani siłą na kopalni, stąd taki materiał z tą kobietą. Może jeszcze są gdzieś w archiwach TV te wiadomości? Po strajku zapytałem tego Władka, jak to było z jego żoną i tą sceną? On odpowiedział tylko tyle, że odbiło kobiecie. Tylko jak to się stało, że akurat pod Morcinkiem na tą scenę była przygotowana kamera telewizyjna?

W niedzielę też około południa na terenie kopalni odbyła się msza święta, którą odprawił proboszcz z Kaczyc. W sobotę było ogłoszenie, że w niedzielę będzie odprawiona msza i nie było to załatwiane z proboszczem przez telefon, z wiadomych powodów. Ołtarz był ustawiony na dworzu pod ścianą budynku naprzeciw płotu z bramą wjazdową w taki sposób, by osoby będące za płotem też mogły w tej mszy uczestniczyć. Ta brama wjazdowa była tuż obok budynku w którym była stołówka i główne wejście do kopalni. Chociaż brama była zamknięta, to byłem nawet zdziwiony, że bardzo dużo mieszkańców Kaczyc przyszło na tą mszę. Były całe rodziny razem z dziećmi. Z całej tej mszy najbardziej pamiętam pieśń na zakończenie, oczywiście "Boże coś Polskę" z wyciągniętymi do góry rękoma z gestem zwycięstwa.

Każdego dnia wieczorem na cechowni były komunikaty i ogłoszenia. Ludzie zbierali się i każdy czekał na jakieś pozytywne wiadomości, ale nikt z rządu albo innej władzy nie chciał rozmawiać ze strajkującymi. Pod koniec strajku coraz częściej dochodziły do nas informacje, że inne kopalnie są pacyfikowane, aż w końcu przyszedł czas i na nas. Pamiętam, jak ósmego dnia strajku około godz. 14 patrzyliśmy z cechowni przez okno, a na drodze w kierunku kopalni nadjeżdżały pojazdy milicyjne, bardzo dużo samochodów, przeważnie Stary z zomowcami, Nyski i gaziki. Kaczyce takiego najazdu chyba nigdy wcześniej nie widziały. Pamiętam, że liczyliśmy ile ich jest, nie pamiętam już dokładnie, ale chyba było 28 pojazdów. W tamtym momencie uciekło najwięcej chłopaków, uciekali w popłochu którędy się tylko dało. Została nas już tylko garstka, może osiemdziesiąt, a może sto osób. Ten widok za oknem rzeczywiście budził zgrozę, zostało nas niewielu, ale takich, którzy się nie bali. Mówiliśmy wtedy do siebie, to już koniec. Kiedy zomowcy weszli na teren kopalni my stanęliśmy na cechowni tworząc koło, uklękliśmy i zaczęliśmy odmawiać różaniec. Zomowcy otoczyli nas a ich dowódca stał w drzwiach i przez tubę mówił byśmy opuścili teren kopalni. Kiedy skończyliśmy dziesiątkę różańca wstaliśmy i zaczęliśmy głośno śpiewać pieśń strajkową jednocześnie klaszcząc w dłonie. Do dziś słyszę ten śpiew: "Boże nasz, Boże nasz, Boże nasz, jak ten strajk, jak ten strajk długo trwa, więc dlaczego przetrzymują postulatów nie przyjmują niech pomyślą ile to kosztuje nas". Po krótkiej chwili po dwóch zomowców wyciągało każdego z nas i wyprowadzali z cechowni. Kiedy mnie chwycili za ręce, a byłem jednym z pierwszych którego złapali, zacząłem głośno płakać, to był bardzo głośny płacz i nie dlatego, że się czegoś bałem, ale tak cała złość na tą niesprawiedliwość ze mnie wychodziła. Miałem 27 lat i płakałem jak dziecko. Wtedy nie bałem się niczego, nawet jakby mieli strzelać do nas. Kiedy prowadzili mnie do wyjścia zacząłem wyzywać ich głośno płacząc, pamiętam jak im mówiłem, że to niesprawiedliwe, że my tu ciężko pracujemy, a oni służą tej komunie i znowu ich wyzywałem, aż doprowadzili mnie do bramek kopalni i puścili.

Zapłakany przyszedłem wtedy do pokoju hotelowego, położyłem na łóżku i nie wiedziałem, co mam robić... Jak teraz żyć w tym pokoju ze świadomością, że mój współlokator po dwóch dniach uciekł ze strajku? Tak minęło 8 dni strajku, choć jak się okazało konsekwencje wcale nie minęły tak i z jednej jak i z drugiej strony. Zdaje się, że na przygotowanie kopalni do pracy czekaliśmy kilka dni i po tych dniach, kiedy szedłem do pracy na drugą zmianę, widziałem przed kopalnią Nysę milicyjną. Kiedy przechodziłem przez bramkę zostałem zatrzymany przez straż przemysłową i przekazany milicji. Właśnie tą Nyską która stała pod kopalnią zawieziono mnie do UB w Jastrzębiu i pamiętam jak wchodziliśmy na ostatnie piętro, nie pamiętam które to było, ale w tym czasie z góry schodzili ubecy z Andrzejem Andrzejczakiem i wtedy Andrzej powiedział do mnie takie słowa: "Co się martwisz, głowa do góry - przecież wygraliśmy". Trochę byłem załamany tą sytuacją, ale wtedy te słowa mnie podbudowały. Usłyszałem wtedy od jakiegoś ubeka, że już na kopalni nie pracuję i pracy nigdzie nie znajdę, mogę stąd wyjeżdżać. Wiedzieli jaką rolę pełniłem w strajku, a najbardziej nie podobało im się to, że jestem z Gdańska. Przetrzymali mnie do wieczora i kiedy wypuścili, to na szczęście zdążyłem jeszcze na ostatni przewóz pracowniczy do Kaczyc, gdzie spokojnie poszedłem na nocną zmianę. Trochę się musiałem tłumaczyć, dlaczego zmieniłem sobie zmianę, ale wszystko się jakoś ułożyło.

Z tego co wiem, to nikt ze strajkujących nie został zwolniony. Po tym strajku dopiero się rozkręciłem. Organizowaliśmy msze za ojczyznę w pobliskim kościółku w Kaczycach, oczywiście z asystą panów z UB, mieliśmy spotkania na plebanii, ja czasem prowadziłem masówki na cechowni, na których to ogłaszałem najnowsze wiadomości związane z "Solidarnością" naszej kopalni. Pamiętam też po strajku, późną jesienią spotkanie zorganizowane przez istniejący oficjalny związek zawodowy w dużej auli dla wszystkich chętnych pracowników Morcinka, które dotyczyło przemiany tych właśnie związków, które były pod nazwą CRZZ. Kopalnia miała bardzo dużą i ładną salę wykładową i wtedy jedyny raz w niej byłem. Bardzo długo zgłaszałem się by powiedzieć kilka słów, ale nikt z prowadzących nie chciał pozwolić mi na zadanie pytania. Po dość długim i upartym zgłaszaniu dostałem zgodę na zadanie pytania. Zapytałem wtedy o rolę ormowców będących w kopalni w czasie strajku, jako organizacji ustrojowej podlegającej ówczesnej władzy, jednak nikt nie odpowiedział na poruszoną przeze mnie kwestię.

Jedyną pamiątką po strajku zostały mi zdjęcia zrobione w moim pokoju nr 413 na czwartym piętrze z flagą, która w czasie strajku wisiała na bramie Morcinka.

Ciekaw jestem, czy ta flaga do dziś u kogoś jeszcze jest?

Pamiętam też, jak któregoś dnia o godzinie 15 wywiesiliśmy tą flagę przez okno mojego pokoju, okno miałem od strony ulicy dojazdowej do kopalni, a godzina 15 to była godzina odjazdów autobusów pracowniczych spod kopalni. Od tamtej pory w moim pokoju zaczęły się wizyty ormowców.

ORMO na Morcinku to oddzielny rozdział, powiem tylko, że nie wiem, co mogło motywować tych młodych ludzi do wstępowania do tej organizacji, widocznie mieli jakiś cel czy zamiar. Biuro swoje mieli z tyłu domów górnika w niedużym baraku, którego dziś już nie ma. Ze względu na częste odwiedziny ormowców w moim pokoju na drzwiach wejściowych powiesiłem kartkę z napisem - "ormowcom wstęp wzbroniony" - i wtedy dopiero się zaczęły problemy i podchody. Często były jakieś wezwania i straszenie, a czasem w stosunku do niektórych też i bicie pałką milicyjną. Nie wiem czy na innych kopalniach takie organizacje jak ORMO funkcjonowały, bo na Morcinku byli bardzo aktywni. Taki był system i chcąc nie chcąc trzeba było z tymi ludźmi obok siebie żyć. Wkrótce przeprowadziłem się z czwartego na pierwsze piętro, do kolegi który był w strajku od początku do końca i ormowcy odpuścili.

W całym tym po strajkowym okresie miałem też jeszcze jeden dobry układ. Otóż po strajku zostałem wezwany do gabinetu nadsztygara oddziału TM, a w tamtym czasie nadsztygarem TM był inż. Arkadiusz Gawlik. Nie wiedziałem o co chodzi, ale jak się szybko okazało nie miałem powodu do jakichkolwiek obaw. Nadsztygar Gawlik był sympatykiem "Solidarności", wiedział też, że jestem z Gdańska i poprosił mnie o jakieś materiały, zdjęcia i inne pamiątki związane z "Solidarnością" i strajkami w stoczni. W czasie każdego przyjazdu do domu szedłem do kościoła św. Brygidy, gdzie był sklepik z pamiątkami i innymi materiałami solidarnościowymi i kupowałem różności, które to później przekazywałem nadsztygarowi Gawlikowi. Nie pamiętam czy on to kupował, czy też dawałem mu w prezencie, w każdym razie inż. Gawlik bardzo się cieszył z tych materiałów i ogólnie mówiąc, był bardzo w porządku gościem, z takiej strony go poznałem. Do tej pory nikt o tym nie wiedział, tylko nas dwóch. Pamiętam też jak powiedział mi, że jeśli bym miał jakąś sprawę to mogę mu śmiało powiedzieć, a on co trzeba załatwi. Pewnego dnia przyszedłem do nadsztygara i zapytałem, czy kopalnia ma swój proporczyk, bo chciałem zrobić z niego proporczyk "Solidarności" no i dostałem. Trochę byłem zdziwiony, że wykonanie proporczyka było mało ambitne ale cóż, dobrze że był.

Na dole jest data, 17.08.1988: jest to data zakończenia strajku i jednocześnie powstanie naszego związku Solidarność. Potem dowiedzieliśmy się, że będzie okrągły stół. Dowiedziałem się to od naszego przewodniczącego Andrzejczaka. On należał do KPN-u, co wielu z nas nie bardzo się podobało, ponieważ wiedzieliśmy jakie podejście ma władza w naszym kraju do tej organizacji i na nasze naciski Andrzejczak oznajmił, że wypisał się z KPN-u. Czy tak zrobił rzeczywiście? Nie wiem. W każdym razie jeździliśmy na różne manifestacje w Jastrzębiu, byłem z dwoma kolegami w ramach poparcia od załogi Morcinka w Pabianicach, w strajku kobiet w jakimś zakładzie odzieżowym, o czym informowało radio Wolna Europa. Czasem też przekazywałem Andrzejczakowi wiadomości z kopalni, ponieważ był już na zwolnieniu lekarskim i właśnie on przekazywał to wszystko do radia Wolna Europa, najczęściej były to wiadomości dotyczące działalności ormowców przeciwko nam. Czasem w hotelu nagrywałem na magnetofon kasetowy wiadomości z Wolnej Europy, które dotyczyły Morcinka. Andrzejczak w pierwszych wolnych wyborach został posłem na sejm i był nim jedną kadencję. Od czasu zakończenia pracy w Kaczycach, czyli od 31 lipca 1989 r., nie mam już nic wspólnego z Solidarnością.

Dołowe historie

Pewna niebezpieczna historia przydarzyła się na pierwszej zmianie, kiedy dostaliśmy za zadanie przeciągnięcie transformatora w stromym chodniku który łączył poziom 800 z 950 wzdłuż mifam, t.j. taśmociągów które transportowały urobek do wagoników na poziom 950. Mifamy były dwie i taśmy bardzo szybko jechały. Taki pomarańczowy transformator na 6kV ważył chyba ze 2 tony i przeciągało się go za pomocą podciągarek łańcuchowych tzw. BKS-ów, choć nie wiem co ten skrót oznaczał. Podciągarkę zahaczało się o obudowę ociosu i taki transformator powoli się przesuwał. Szło to bardzo wolno. Ponieważ w miejscu gdzie stał transformator była kolejka podwieszana napędzana kołowrotem, więc wpadliśmy na pomysł, żeby ten transformator przewieźć tą kolejką. Zupełnie nie przypuszczaliśmy co się może stać? Kiedy transformator zawisł na kolejce, ja poszedłem uruchomić napęd kolejki, czyli kołowrót, który stał jakieś 50 m w dół na skrzyżowaniu w prostopadłym chodniku. To co się potem stało przeszło nasze wyobrażenie a strach ugiął nogi. Kiedy włączyłem silnik kołowrotu i pociągnąłem rączkę od sprzęgła by kolejka ruszyła, to takim pędem poszła, że zerwała sprzęgło i hamulec a lina kolejki zaczęła wyrywać kołowrót z kotwami. Kiedy zobaczyłem, że nie ma już możliwości zahamować a kolejka z trafem pędzi dużą prędkością uciekłem z kolegami do wnęki za kołowrotem, i zaczęliśmy na cały głos krzyczeć "Uwaga! Uwaga!" żeby ostrzec tych, co ewentualnie mogliby znaleźć się na drodze kolejki. Kolejka pędziła a transformator walił o obudowy z których tak iskry leciały jakby ktoś spawał. Całe szczęście, że po kilkudziesięciu metrach szyny kolejki zaczęły się obniżać i transformator zaczął ryć w spągu, przez co po kilkunastu metrach razem z kolejką się zatrzymał. Kołowrót był zniszczony a zadanie które miało być wykonane przez dwie albo trzy szychty, wykonaliśmy w pół godziny. Transformator zatrzymał się znacznie dalej niż powinien, więc następna zmiana musiała go podciągać pod górę, by go ustawić na właściwym miejscu. Bogu dzięki, że wtedy nikt z dołu nie szedł, bo nie zdążyłby nawet odskoczyć. Dobrze też, że nie było z nami sztygara, bo chyba wszyscy byśmy dostali nagany; to w najłagodniejszym przypadku.

Inną niebezpieczną sytuacją jaką sam sobie stworzyłem, była moja jazda na taśmie. Było zwyczajem, zresztą w innych kopalniach też podobno praktykowanym, że na wyjazd wskakiwało się na taśmę i leżąc lub przykucnięty podjeżdżało. Było to wygodne szczególnie wtedy, kiedy chodnik był stromy do podejścia. W Morcinku większość chodników, czy to do przodka czy na ścianę było bardzo stromych. Kilkukrotne przejście takim chodnikiem było męczące, dlatego korzystało się z taśm. Ja ze względu na charakter pracy często musiałem się przemieszczać. Wskoczyłem na taśmę i położyłem. Po jakimś tam dłuższym odcinku, kiedy chciałem zobaczyć jak mam jeszcze daleko, podniosłem się i zahaczyłem głową o poprzeczny łańcuch nad taśmą w efekcie czego straciłem kask a lampa wpadła w rolki taśmy i się urwała. Jechałem tak przewrócony przez chwilę w zupełnej ciemności, przerażony zastanawiałem się co i jak zrobić, żeby wyskoczyć z tej taśmy? Całe szczęście, że kiedy zbliżałem się do napędu taśmy, świeciło światło nad przesypem i dzięki temu widziałem gdzie chwycić łańcuch od taśmociągu by zeskoczyć. Sytuacja naprawdę była dramatyczna, bo trzeba wiedzieć, że przez ramię przewieszony jest AU-9 (aparat ucieczkowy - w Morcinku takie aparaty były pomarańczowe, podobno wtedy najnowsze), torba z narzędziami i baniak na picie, na szyi metanomierz a przy pasku akumulator, więc trzeba było się z tym po ciemku pozbierać. Żeby pójść na wyjazd musiałem poczekać na kogoś, bo byłem bez lampy i bez kasku który pojechał z urobkiem. Wtedy dziwnie wyglądałem na podszybiu bez kasku i lampy i nie brałem też udziału w przepychankach na podszybiu.

Były też zaskakująco fajne historie jak ta, kiedy jeszcze w GRP dostałem z kolegą jakieś zadanie i po przyjściu na miejsce pracy zobaczyliśmy, że to co mieliśmy zrobić jest zrobione. Najwyraźniej przełożeni nie byli zorientowani, że praca którą nam dali, na zmianie została zrobiona wcześniejszej. Najpierw było zaskoczenie, a po chwili wymazaliśmy sobie twarze pyłem węglowym i poszliśmy na wyjazd razem z międzyzmianą. Wtedy wyjeżdżałem z wagonikami z urobkiem i to dobrze pamiętam. Co to była za jazda, chyba o połowę krótsza od jazdy z ludźmi, podczas tej jazdy nogi się uginały taka była prędkość. Tak więc w tym dniu po godzinie od zjazdu byliśmy na powierzchni, choć nie powiem, trochę strach był, że nas ktoś sprawdzi, ale na szczęście tak się nie stało.

Z każdym dniem poznawałem lokalne zwroty i słowa których wcześniej nigdy nie słyszałem. Były z tym związane śmieszne sytuacje, kiedy to moim przełożonym w GRP był sztygar Orzechowski. Oj, to był oliwa, ten za kołnierz nie wylewał, często przychodził na szychtę pokancerowany albo wczorajszy, a to oko podbite albo nos zdarty, to jakiś siniak albo noga skręcona, zawsze coś mu było, taki był efekt jego zamiłowania do popijania. Kiedyś siedział pod ociosem lekko wczorajszy, a my z brygadą kilku chłopaków siedzieliśmy niedaleko, wtedy mnie zawołał i powiedział, żebym nosił "logry". "Co?" zapytałem, powtórzył głośniej: "Noś logry!". Rzecz w tym, że nie wiedziałem co to są te "logry", ale poszedłem do chłopaków i powiedziałem, że mamy "nosić logry". Chłopaki się zerwali i zaczęli nosić te "logry" i w ten sposób zobaczyłem co to są te "logry". Skąd niby miałem wiedzieć, że na podkłady od torów kolejki mówią "logry"? Poznawanie nowych słów też było dla nas, chłopaków z hotelu dobrą rozrywką.

Życie w DG

Prawdę mówiąc życie w tamtym czasie w Kaczycach nie było łatwe. Były 3 hotele, tzw. domy górnika I, II i III, które stoją do dziś, choć są to już mieszkania a nie hotele. Najlepszy był DG III, bo miał mieszkania dwupokojowe i tam najczęściej nie było wolnych miejsc. U nas w DG II na parterze było kilka pokoi gościnnych dla rodzin czy kogoś odwiedzającego, łazienki, portiernia oraz świetlica z kolorowym telewizorem Neptun 505. Była też piwnica, w której była siłownia i tam też czasem chodziłem. O siłownię dbał pan Gorczyca, który w późniejszym czasie zajmował się też masażami. Jak nabyłem kontuzję prawego ramienia to naprawdę tymi masażami dużo mi pomógł.

W moim hotelu nie wszystkie pokoje były zajęte, zawsze jak ktoś przyjeżdżał do pracy to miejsce dla niego było. Pokoje były dwuosobowe. Ja przez większość czasu mieszkałem na czwartym piętrze w pokoju 413, a po półtora roku przeprowadziłem się na pierwsze piętro do pokoju 107.

Problem był w tym, że Kaczyce to odludzie, wszystko było na kartki a nawet tego podstawowego zaopatrzenia kartkowego brakowało, dlatego większość kartek żywnościowych wysyłałem do domu. Najczęściej w hotelu z kolegami na obiad czy kolację smażyliśmy chleb, takie to były czasy. Pamiętam spotkania w świetlicy hotelowej z dyrekcją kopalni na temat zaopatrzenia, zawsze były obiecanki, że wszystko się poprawi, ale tej poprawy nie było.

Jeśli jest się młodym to wiadomą rzeczą jest, że trzeba się wyszumieć, młodość ma swoje prawa, ale w Kaczycach takich możliwości nie było wiele. Zawsze zatłoczony bar piwny w Kaczycach Górnych albo pijalnia piwa "U Brachaczka" przy kopalni czynna od 5 rano do 23 a czasem i dłużej, to jedne z niewielu atrakcji jakie mieliśmy na miejscu, z których zresztą bardzo często korzystaliśmy. Podziwiałem tych, co przyjeżdżali rannym przewozem ok 5.30 i zdążyli przed szychtą wypić piwo albo dwa. My na hotelu też mieliśmy taki okres, że sporo piliśmy, zawsze było weselej. Czasem w niedzielę szliśmy do baru piwnego w Kaczycach Górnych z wiadrem po piwo.

Ja zaprzyjaźniłem się z chłopakami z Przemyśla, Łodzi, Wrocławia, Świdnicy, Bydgoszczy, Bartoszyc, czy z Płotów k. Szczecina i stworzyliśmy w tym hotelu naprawdę przyjacielską atmosferę.

Największa absencja na kopalni była następnego dnia po wypłacie, to już była tradycja usprawiedliwiona i wcale nie dotyczyła chłopaków z hotelu, ale miejscowych, starych hajerów, którzy obowiązkowo musieli wypić, bywało tak, że następnego dnia po wypłacie nie było pełnej obsady na przodek i to było usprawiedliwione.

Chłopaki którzy odpracowywali wojsko, po przepracowanym roku zaczynali odmierzać czas, ile im zostało do końca. Chyba wszyscy z nich pracowali na dole. Zdarzali się też tacy, którzy po odpracowaniu wojska zostali w Kaczycach, tak jak chłopak z Bartoszyc, który szybko poznał dziewczynę i wyprowadził się z hotelu. Chyba się tam ożenił i możliwe, że dziś tam mieszka.

Jednak zdecydowana większość chłopaków nie wyobrażała sobie, by zostać w Kaczycach czy okolicy. Ci którzy przyjeżdżali tam ze względów mieszkaniowych żyli nadzieją, że szybko dostaną własne "M". Szansa na zdobycie własnego mieszkania zrodziła się wraz z rozpoczęciem budowy osiedla w pobliskim Pogwizdowie.

My z hotelu mieliśmy też pewien przywilej, tzw. "dojazdówkę", czyli raz w miesiącu w przypadku wyjazdu do domu zwrot kosztów podróży, ale mało kto jeździł co miesiąc do domu. Ja jeździłem średnio co trzy miesiące i to na kilka dni. Również z tytułu dojazdówki przysługiwał dzień wolny, dlatego do urlopu można było doliczyć taki dzień.

Pamiątki

Kolejna pamiątka z Morcinka: węgiel kulisty. Jak niektórzy mówili: "Skoro jest tu węgiel kulisty to jest też uran". Czasem staliśmy z chłopakami przy taśmach i wyłapywaliśmy taki węgiel i przy każdym znalezieniu takiej kulki, były różnej wielkości, zaczynały się rozmowy na temat obecności uranu, sporo było przypuszczeń jednak nigdy nie było na to żadnego potwierdzenia od kogokolwiek ważnego.

Barbórka

Miałem też okazję uczestniczyć w dwóch karczmach piwnych, w 1987 i w 1988 r. Do tej pory po tych imprezach pozostało mi zaproszenie, kufle i jedno zdjęcie z hajerami w karczmie piwnej z 5 grudnia 1987 r. (jestem pierwszy z prawej). Jest też popielniczka z klubu górnika, STIG (Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Górnictwa), gdzie odbywała się karczma, klub też już nie istnieje, choć budynek nadal stoi to już ma inne przeznaczenie. Jest jeszcze jedna pamiątka: to kryka, którą znalazłem pod ociosem, chyba wyrzucił ją jakiś biały (ktoś z dozoru), bo jest przy końcu złamana i dlatego jest trochę krótsza, ale jest u mnie do dziś.

Wypadki

Niestety, w czasie mojego dwuletniego pobytu w Kaczycach, na Morcinku było trochę wypadków na dole, w tym siedem śmiertelnych.

Jeden pamiętam bardzo dobrze, bo miał miejsce na mojej zmianie. Szybowy coś robił w szybie na samym dole, coś z pompą wodną i wtedy spadł kamień z góry, prawdopodobnie wypadł z wagonika i trafił go prosto w kask. To był smutny dzień na Morcinku.

Były też wypadki zamierzone celowo dla zwolnienia lekarskiego tak jak to zrobił mój kolega z pokoju, który specjalnie dał sobie małego palca lewej ręki stłuc młotkiem, w efekcie czego palec został amputowany a kolega miał 2 albo 3 tygodnie zwolnienia.

Dziękuję Bogu za to, że mogłem ten czas przeżyć szczęśliwie, bez żadnego wypadku. Nie żałuję tych dwóch lat spędzonych w Kaczycach, czasu, w którym mogłem zobaczyć o co chodzi na dole i poznać bardzo fajnych ludzi. Wielka szkoda, że Morcinek w Kaczycach to już historia, że tak krótko funkcjonował. Tak wiele się tam działo i w tak krótkim czasie nic po tym nie zostało.

Wszystkim pracującym pod ziemią Szczęść Boże!
Janusz Augustyniak (januszak1@wp.pl)